W pracy z Krzysiem ogrom rzeczy jest „nie do końca” i „nie
na zawsze”. Wciąż, przy kolejnych regresach, uświadamiam sobie jak ulotne są
wszystkie zdobycze terapii i zwykłych umiejętności.
Uczymy się obłaskawiać świat, staje się on bliższy, aż tu
nagle spadnie źdźbło na trawę i wracamy prawie do punktu wyjścia.
Trudniej mi z tym żyć zwłaszcza, że Krzyś pod wieloma
względami przypomina zwykłe, zdrowe dziecko. Bywają chwile, kiedy nikt by nie
powiedział…
Poświęcam 200% energii, wreszcie widzę ten upragniony cel;
jest efekt! jest postęp; cieszę się jak głupia, aż nagle przychodzi kres, nie
mrugnę okiem i trzeba znów zacząć budować na zgliszczach...
Miałam już Kinia chwalić tu na blogu za odpieluchowanie. Bo
było już całkiem nieźle. W domu nie moczył bielizny, na spacerach w połowie, a
tylko na terapii i w miejscach niezwykle zajmujących zapominał wołać. Ale pech,
zobaczył zburzenie domku (patrz poprzedni post) i sukcesy poszły w zapomnienie.
Właśnie zebrałam stertę ubranek przesikanych podczas pobytu w domu…
Kolejny raz próbuję wyjść z Krzysiem na spacer, kolejny raz
słyszę „nie!” i strach w oczach… a ja wiem, że przecież on tak kocha być na
dworze…
Chodzi po domu i zagląda w kąty, aż wreszcie krzyczy „boję
się!” pytam „czego?”, a w odpowiedzi synek pokazuje wystający z szafy rękaw
kurtki, rzuconą przez niego w kat zabawkę, czy po prostu jakiś cień czy inne
„straszydło”…
Czasem złapie go uporczywa myśl i chodzi za mną powtarzając
bez ustanku np. „nie będzie pana (wyimaginowanego)” odpowiadam „nie będzie”, a
on w chwili gdy tylko skończę odpowiedź zaczyna znowu: „nie będzie pana” i tak
ta dysputa potrafi trwać bardzo długi czas (zasadniczo dłużej niż moja anielska
cierpliwość). Te zachowanie ma również wersję niegroźną – co nie czyni jej
mniej denerwującą – i wygląda przykładowo tak: „mama bajkę” „zaraz, najpierw…”,
„mama bajkę”, „zaraz, najpierw…”, „mama bajkę” … ∞
Najbardziej męczące w naszej codzienności jest to, że
wszystkim czynnościom towarzyszy jak cień – lęk.
Gdy chcę do czegoś przekonać moją zdrową roczną córkę
wystarczy, że ja będę się cieszyć, a ona weźmie to za dobry znak; czynności i
rzeczy poznane wcześniej są oczywiste i naturalne. Nie ma lęku.
Jak odmienny jest świat Krzysia. Przy każdej codziennej
czynności dobrze już znanej (nie wspomnę tu już o nowościach!) towarzyszy mi,
jako matce, nieustający strach i uwaga, by niczym nie naruszyć synkowego
wewnętrznego spokoju. Siedzenie na nocniku, zdjęcie ubranek, wejście do wanny,
zejście ze schodów, dzwonek telefonu, zdjęcie butów, spacer, nowa zabawka,
farby, kropla wody na dłoni i…. to wszystko jest potencjalnym zagrożeniem. Gdy
idę z synkiem w gości lub do wesołego miasteczka nigdy nie wiem co mnie spotka.
Być może będziemy się bawić do utraty tchu, być może nawet nie zbliżymy się do
bramki. Zagadka Krzysiowego umysłu.
Smutno się zrobiło… następny post obiecuje
pozytywniejszy :)